Chciałam Wam dziś opowiedzieć o sile przyzwyczajenia.
Moja mama nie znosiła sprzątania. Tę niechęć przekazała i mnie. Ale i w tym naszym nieuporządkowanym domu było jedno miejsce, w którym zawsze był porządek. A miejscem tym była biblioteczka. A właściwie dużo półek z książkami, rozmieszczonych po całym mieszkaniu.
Beletrystyka dumnie prężyła się na większości półek. Swoją własną miały kryminały, niewielkie czarne książeczki z białym jamnikiem albo kluczykiem.
Książki historyczne i biografie w przeciwległym rogu pokoju prężyły dumnie lakierowane grzbiety. Obok poważne opracowania i zbiory felietonów. Nad biurkiem kilka wąskich półek ze słownikam, atlasami, encyklopedią. Wszystko miało swoje miejsce.
Niewielką niszę miały też książki związane z kuchenną magią. Ćwierciakiewiczowej 365 obiadów i zeszyty zapisane kilkoma charakterami pisma. Książki o przetworach i zeszyt z milionem sposobów na ogórki. A pomiędzy Wyrobem domowych win i wódek a Pielęgnacją roślin domowych stała, od zawsze, książka o uroczym tytule Cud wtórnego kwitnienia śliw. Zawsze uważałam, że to fantastyczny tytuł dla książki o produkcji wina.
I tak trzy razy w roku wyjmowałam książki z półek, odkurzałam, ponownie układałam na półkach. Uwielbiałam to, powiem Wam zupełnie szczerze. Ale też, w odróżnieniu od gotowania, nie byłam zbytnio zainteresowana przetworami ani „produkcją domowych win i wódek”. Nigdy też nie przyszło mi do głowy, by zajrzeć do którejkolwiek z książek stojących poza Kuchnią węgierską.
Dopiero po śmierci mamy katalogowałam książki, by zdecydować, które wezmę dla siebie, a które oddam. I zajrzałam do Cudu…. I stał się cud.
Zamiast serii przepisów na wina, wódki czy też opisu pielęgnacji śliw, znalazłam się w samym środku bajki. A raczej baśni spod znaku płaszcza i szpady, gdzie, pomiędzy pojedynkami, romansami, boskimi interwencjami, cudem wtórnego kwitnienia śliw, narastał romans.
Nie wiem czy polecam Wam przeczytanie tejże książki, bo jednak dość naiwna to historia, choć pięknie opowiedziana (i z fantastycznymi wyjaśnieniami dr Tadeusza Żbikowskiego). Ale… przez całe lata nie przyszło mi do głowy, by zajrzeć, spojrzeć poza okładkę.
I zastanawia mnie jak wiele podobnych przeoczeń w życiu popełniłam.
Morału nie będzie. 🙂
Przejdę płynnie do przedstawienia Wam banalnych – niebanalnych drożdżowych róż z cukinią i ziołowym serkiem tofu.
Smacznego!
Składniki:
1 duża cukinia
1 łyżeczka soli
ciasto:
1 szklanka ciepłej wody
30 g drożdży
0,5 łyżeczki cukru
0,5 łyżeczki soli
40 – 50 dag mąki pszennej (lub orkiszowej drobnomielonej)
3 łyżki oleju kokosowego
serek:
100 g tofu
2 łyżki mieszanki ziół zielonych – bazylia, oregano, tymianek, rozmaryn, cząber, estragon
1 łyżeczka pieprzu zielonego (ja użyłam mieszanki pieprzu zielonego i kozieradki)
0,5 łyżeczki soli (może okazać się niepotrzebna, zależy od tofu)
1 – 2 łyżki mleka roślinnego
1 łyżka soku z cytryny
Wykonanie:
Serek:
- Wszystkie składniki miksujemy na gładką masę. Odstawiamy do lodówki.
Cukinia:
- Cukinię myjemy, kroimy na plasterki (nie obieramy ze skórki).
- Sól rozpuszczamy w wodzie, przekładamy plasterki cukini do słonej wody. Odstawiamy na 30 minut.
- Następnie odcedzamy cukinię, delikatnie odciskamy.
Ciasto:
- Drożdże i cukier rozpuszczamy w wodzie. Dodajemy 2 łyżki mąki. Odstawiamy w ciepłe miejsce na ok. 15 minut.
- Stopniowo dodajemy mąkę, wyrabiamy ciasto. Gdy zacznie odchodzić od miski, dodajemy olej kokosowy i ponownie wyrabiamy ciasto.
- Ciasto nie musi wyrastać.
Róże:
- Z ciasta drożdżowego formujemy długi (ok. 30 cm) pasek. Smarujemy serkiem ziołowym i układamy plasterki cukinii tak, by ok. połowa plasterka wystawała ponad pasek ciasta.
- Następnie pasek zwijamy, formując różę. Przekładamy do formy na muffinki.
- Powtarzamy do wyczerpania ciasta, cukinii i serka.
- Piekarnik rozgrzewamy do 180C (356F).
- Róże pieczemy ok. 30 – 40 minut.
Świetnie sprawdzają się jako dodatek do ostrych potraw – zup, gulaszy.
Smacznego!